Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

czekając zapłaty umknął, chłopaków kilku wcisnęło się do kąta.
— A! trutnie jakieś! zawołał Zbisław, takeście to mnie kochali! tak to mnie żałowaliście? Czekajcież... dam wam co należy...
Za panem domu oknami poczęli się drapać Tomaszewski, Żubr, Zabrzeski, Barański; cała szereda towarzyszów równie zagniewanych na służbę jak sam gospodarz...
Młóćba po grzbietach, której towarzyszyły jęki, uniewinnienia, prośby... trwała krótką chwilę. Panna Karolina pewna znać że się jej nic nie stanie, patrzała spokojnie na popłoch, jakby sobie nic do wyrzucenia nie miała.
Tak samo przypatrywał się stary kredencerz. Towarzysze Zbisława dopiero teraz zobaczyli że na stole złożone rzeczy były ich własnością skradzioną w gospodzie. Ale z kąd się one tu wziąć mogły? Ciekawość nakazywała rozpytywać... Wstrzymał się więc Zbisław kij rzuciwszy i wezwał starego przed swój trybunał.
— Mości Szkliński — zawołał, gadajcie mi co to jest? kto wam powiedział żem zabit? kto tu te rzeczy przyniósł? kto je na złodziejac h odzyskał?