Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

Po pierwszych kieliszkach anticipative skosztowanych przed wieczerzą, humor wrócił jak za najlepszych czasów.
Kłuła tylko tajemnica tych rzeczy pokradzionych tak dziwnie i wróconych.
— Ono to z tego wszystkiego widać, rzekł lakonicznie Żubr... iż to była podła jakaś intryga...
— Ale czyjaż? podchwycił Zbisław, czyja?
— To się okaże — dołożył Tomaszewski, to się wyświeci. — Oczewista rzecz iż kradzież w karczmie miała tylko na celu, aby pogoń za waszą jejmością strzymać.
— A oczewiście, dodał Barański — tym sposobem nas sparaliżowali... a ona już do tej pory niewiedzieć gdzie...
— Ej! gdyby tylko powrócił Dygowski, możeby języka przyniósł — rzekł Zbisław... ale któż to znowu zarządził tak mądrze? Juści nie stryj, bo ten za mną, nie żona moja i nie jej matka, bo to nie kobieca sprawa, nie Strukczaszy, bo on tu obcy i to nie na jego robotę wygląda... więc kto u stu katów?
Spojrzeli po sobie.
— Któż to wiedzieć może! westchnął Barański — to się odkryje.
— To się okryć musi — zawołał pięścią