Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

wiele do powiedzenia, bom się porozpytywał u ludzi o różne rzeczy i przesznurkowałem okolicę, a nikt się nie domyślał kto i po co, więc też mi mówił każdy co miał na sercu bez ogródki.
— Tylko, słuchaj — dodał Dygowski zrzucając siermięgę, chodźmy we dwu gdzie do kąta, aby nas tak bardzo nie słyszano... bo się to rozbębniać nie powinno i zostać między nami. Kocham ja i Barańskiego i Tomaszewskiego i Żubra, ale i oni gęby mają, weszli tedy do osobnej izby pana Zbisława Kawalerskiej jeszcze, obszernej, trochę ciemnej, bo o jednym oknie, zarzuconej bronią, gratami, papierami, wszelaką rupiecią. Tu kazano przynieść śniadanie, które czulsza po wczorajszym wypadku sama panna Karolina, wystrojona a śmiała jak zawsze raczyła im podać...
Zbisław przed Dygowskim zrazu zmilczał o przygodzie z ludźmi, wzięli się do wódki, piernika i wędliny.
— Słuchaj że, mój panie młody — odezwał się siadając na ławie Dygowski... tu się rzeczy wcale inaczej święcą niż ja sądziłem z tego co ty mi opowiadałeś; ty sam niewiesz co się z tobą działo i dzieje... ty sobie lek-