Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

zawołał Zbisław. Jak to ty mnie możesz taką rzecz mówić? Żebym ja moję Domcię, bo — dalibóg, moją jest i być musi, dla tego iż się temu Staszkowi Horwaciukowi ubrdało za nią latać. Dałbyś pokój bredni, a powiedz tylko gdzie się to ten Staszek gnieździ, kędy to przeciąga? gdzie legowisko tego zwierzątka, żebym też miał przyjemność albo go na kapustę ukwasić, albo mu kulą napędzić rozumu do głowy?
Dygowski popatrzał nań i pokręcił wąsami...
— Ja cię dobrze znam, rzekł — ale ty jesteś wprost drapieżny zwierz, a chcesz o lepszą iść z lisem, z takim człeczkiem co idąc ślady zaciera, co go nigdzie nie widać a wszędzie go czuć, co się wśliznie w każdy kąt i ani go na szable wywołać, ani do pistoletów zaprosić, bo to ci się zawsze wywinie. Widzisz, bratku, nawet że tu się do niego nie ma o co czepiać — jego tu ani a on słychu... ty o nim musisz nic nie wiedzieć... tymczasem będzie ci szyć buty jak najbezpieczniej.
— Ale cóż to za jeden ten twój cudowny, niewidomy Staszek Horwat? zapytał Zbisław, pogadajmy no — ty o nim pewnie będziesz więcej niż ja wiedział?