ślony, czoło tarł, nogi mu i usta drżały, ale nawykły do impetycznego działania, nie miał wyobrażenia co robić... od czego zacząć.
— To prawda, dodał po chwili, żem ja głupi jak tylko nie o wybitą chodzi. — Ale dajże mi ty tego ptaszka, tego Staszka, a zobaczysz jak ja ci go oporządzę... tylko mi go daj!
— Zkądże ja ci go wezmę! odpowiedział Dygowski zapijając wódką sprawę... Gotówem ci służyć... ale tu ani wiem porównie z tobą... od czego zaczynać.
Gospodarz pomyślał jeszcze.
— E — odezwał się — nie ma nic gorszego, jak gdy głupi człowiek jak ja na rozum chce brać — miałem szczęście i będę je miał jeszcze, potrzeba się na nie trochę spuścić...
Odpasiemy się w Wierzchówce... a potym rozjedziemy wszyscy po okolicy, wrzekomo niby nic, każdy będzie na swoję rękę polował... Zobaczysz... Wiesz to błoto pod szarudziną? hę? Raześmy tak wystrzelali na nim kaczki, że tylko jedna została... ani sposobu było jej dostać... kręciła się po małych wyżawach, między kępinami... ani weź! Wiesz, cośmy zrobili — poszło nas dziesięciu każdy swoim szczęściem w błoto po pas za tą je-
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.