Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

dynaczką... Nawinęła się i w łeb palnęliśmy. Otóż idźmy no tak obławą luźną za Staszkiem i moją kochaną żonką, toć ich wytropiemy... I jednemu w łeb palnę, a drugą wezmę jak swoję...
Słuchaj Dygowski, pięć wsi i miasteczko, samej suchej arędy kilkanaście tysięcy... ej! to byśmy u mnie w Żmurkach zahulali... a że jabym ciebie wyswatał... no! to ci daję słowo.
Dygowskiemu aż oczy zabłyszczały.
— Ale mów co robić, ja twój! zawołał.
— Czekaj — wszystko się znajdzie..... rzekł Zbisław... namyślę się.
Tymczasem już pan Zygmunt Tomaszewski, Barański, Żubr powstawali i używając świeżego powietrza w jednych koszulach przechadzali się około dworu... Ranek zszedł na przekąsywaniu, o zwykłej godzinie dano do stołu... po obiedzie wzięła się, jak zwykle pijatyka, strzelanie. Na dziedziniec powyprowadzano konie, więc próbować czyja szkapa lepsza i kto lepiej dosiędzie, a potym po studencku i po kawalersku mienianie z dodatkami, sprzedaże... od żłobu do żłobu... kto kogo okpi, to chwała Bogu. A śmiech i zapijanie przy tym. Ani się spotrzeżono jak przyszedł wieczór. W pośród tych zabaw pan Zbisław zamyślony choć się od nich nie odrywał, pił, półgębą śmiał się, a na wąs motał.