dzwonkiem czasu burzy, panowie ci dwaj, wrócili pod ganek, siedli na ławie i poczęli się śmiać.
Chwila za chwilą upływała — nikt nie przybywał... jeden z ichmościów kazał z wózka dobyć flaszkę i kubek, drugi z kieszeni dostał karty i napiwszy się gdańskiej, poczęli najspokojniej w świecie grać w drużbarta dla śmiechu, konie stały pospuszczawszy głowy, ludzie posiadali przy wózku, czekano...
— Gdybym nie znał Starosty — rzekł pan Zbisław, on to bowiem z panem Żubrem przybył od księżnej na zwiady do stryja żony, mógłbym myśleć, że wyjechał gdzie w daleką podróż i dom zapieczętował... ale nie, stary gdzieś koło gnoju... chyłkiem tylnemi drzwiami się wsunie, ubierze, przyrządzi i dopiero nam ukaże oblicze...
— Ale niechby go — zawołał Żubr... on tu nas tak i do wieczora może potrzymać.
— Może...
— Przecież ktoś, gdzieś musi być żeby mu choć o nas znać dali.
— O to się nie bój — dodał pan młody — ja ci ręczę, że nimeśmy dojechali, już nas zobaczono, już wysłano i Starosta o przybyciu wie... Niema nikogo — prawda? a ja
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.