Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

nad żoną, dawajcież sobie radę sami... czy wam niańki potrzeba?...
— Panie Starosto, czy to ostatnie słowo? spytał Zbisław patrząc nań ostro.
Starosta zmiarkował, że ze słowem ostatnim należało wyczekać, i że niebezpiecznym było je nieodwołalnie wyrzec; począł kaszleć, kichać, spluwać, niecierpliwić się, rękami machać i udawać obrażonego.
— Ale cóż bo to jest! na miłość Bożą — na rany pańskie! najeżdżacie mnie o żonę, jakbym ja mógł coś więcej nad was! Sławicie się ze swą bandą, z potęgą, a mnie człeka spokojnego, hreczkosieja chcecie użyć tam, gdzie sami nic nie potrafiliście? Gdzież tu logika! Ja jestem prosty człek i spokojny... ja gospodarzę, pracuję, Pana Boga chwalę i koniec... To prawdziwa napaść...
Chciał się z tym słowem powstrzymać Starosta, ale mu się wyśliznęło...
Zbisław wciąż patrzał groźno.
— Napaść! hm! powtórzył cicho... ostry wyraz — ale... może się na co przyda...
— Nie gniewajże się — zaczął Starosta, człek w takim położeniu traci cierpliwość.
— Ja także bym ją mógł stracić, a widzicie że ją zachowuję, rzekł Zbisław... po-