Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

Zbiś mrugnął na Żubra, który wstał jakby chciał wyjściu przeszkodzić...
— To nie racya że Starosta mówić dalej co nie masz czy nie chcesz, bo mnie wiele jeszcze pozostało do mówienia — odparł Zbisław chłodno choć płomienie po jego twarzy przelatywały. — Nie uwierzę zapewnieniom — i proszę się namyśleć, gdyż, uchowaj Boże bym się uniósł...
— W moim domu...?
— Ja się wszędzie unoszę... niech Żubr poświadczy. Raz szlachcicowi dałem policzek w kościele...
Zamilkli na chwilę, Starosta zdawał się namyślać... rękami machał...
— Róbcie sobie co chcecie! krzyknął w ostatku... jestem ofiarą mojej dobroci i powolności dla asindzieja. Niech się dzieje wola Boża...
— Ja bo od Starosty niewielkiej rzeczy wymagam, mówił pan młody — rzeczy która go nic kosztować nie będzie, a daję słowo szlacheckie że nikomu nie wydam... Oto mi tylko pan Starosta powiesz, gdzie się moja żona obraca... nic więcej.
— Ja nie wiem! dalipan, nie wiem! prędko rzucił stary — nie wiem.
— Daję panu Staroście do namysłu... wiele?