sunęła się z narażeniem życia i powagi — ale tu jest na co i spojrzeć!
Panna Domicella cudo urody... istne caceczko, a w tych ślubowych strojach swych, białym atłasie, zasłonie, wieńcu i trzewiczkach śnieżystych na koreczkach, wygląda jakby z saskiej porcelany ulepiona i świeżo pomalowana...
A malutka, szczuplutka... drobna... nóżka jak u dziecka, rączka jak u dziecka, spojrzenie dziecinne... uśmieszek dziewiczy... O mój Boże! I to ten kresowaty zawadija, ogromne człowieczysko... ma wziąć tę różyczkę, której zdaje się strach dotknąć, żeby w powietrze nie uleciała...
Mieszczanie kiwają głowami... baba westchnęła...
Panienkę prowadzą druchny dwie dorodne, słuszne, tak że między niemi znika maluśka jak konwalija w bujnej trawie... a za młodą, druchnami, matką, która płacze i łzy ociera, za panami i dwornią kto żyw śpieszy do kościoła — ciśnie się ciekawie miejska drużyna, bo to dla jednych zajmująca, jak się wiekuista wymawia przysięga, dla drugich przypomnienie słodkie tych lat, gdy się szło do ołtarza. Przy tym mnóstwo się czyni postrzeżeń, czy w ołtarzu świeca nie zgasła, i z której strony,
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.