Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

obrażonego i zrezygnowanego człowieka. Siadł w krześle i nie mówiąc słowa, podparłszy się na łokciu... odwrócił twarz od napastnika — milczał i sapał. — W chwilkę powrócił Żubr z gąsiorkiem pod pachą, kubkami podróżnemi dwoma, które się spajały z sobą w kształcie beczułki, i kartami. Jak gdyby Starosty wcale nie było, siedli do stołu postawiwszy butel między sobą.
— O co będziemy grali? spytał Żubr...
— Wiesz co, odparł Zbisław, przychodzi mi myśl dziwaczna — przykro mi patrzeć na to, że się szanowny gospodarz nudzi — kto przegra zaśpiewa swojej roboty krakowiaka.
— Zgoda! rzekł Żubr — tylko słuchaj Zbisiu, nie bądź zbyt trudnym, bo ja nawet lichego krakowiaka upleść nie potrafię. Łatwiejbym parę koni dobrał niż wierszy...
— Ale jam też nie wierszopis... rozśmiał się Zbisław... za warunek daję, by się do okoliczności stósowały. Dawaj karty!
Starosta ani się zwróciwszy, zasłonięty chustą siedział nieporuszony, ci się obchodzili jakby go nie było. Nalali wina z gąsiorka.
— Wino dobre — rzekł Żubr, trochę się zagrzało w drodze, jakby go nie wypić na razie, toby skwaśniało...