rozpromieniał się w sklepienie... Wąskie okna ją oświecały... Z obu stron jakby snem ujęte, na sarkofagach marmurowych spały zbrojne figury mężów i w mniszych osłonach z różańcami kobiety. — Najstarszy z przodków z nogami na lwie spartemi z płyty piaskowca wyrzeźbiony, stał u drzwi na straży...
Tu Domcia uczuła powagę i świętość miejsca spływającą na serce... Umilkło jej szczebiotanie, klękła przed ołtarzem pomodlić się.
Ze starego obrazu patrzała na nią Matka Boska w białym kwefie, z dzieciątkiem Jezus na ręku... czule jakoś a smutno i zdało się Domci że jej mówiła... — Zacznie się życie obowiązków, skończy się żywot pusty... Domci łza w oczach zakręciła się, ale otarła ją żywo i wstała wracając do matki...
— A moja ty najdroższa mateczko, zawołała rzucając się jej na szyję — co to za cudowne gniazdko kamienne... niech mnie mama je daruje... a ja tu całe życie gospodarować sobie będę... To coś tak pięknego jak tylko w książce lub na obrazku być może.
— Moja Domciu, westchnęła matka, darować ci nie mogę Opola, bo nie jest mój — jest twoim, ale właśnie chciałam prosić ja ciebie, abyś mi go do mego życia — pożyczyła... To miejsce dla mnie stósowniejsze niż
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.