jak ją zwano, aby na jej szkodę, śmiał co uczynić. Dla tego też, próżno się na kulbace przetrząsłszy — wracał bardzo skwaszony, i jechał powoli zawsze w tej nadziei że mu się coś po drodze nadarzy dla powzięcia języka...
Wyjechawszy od Starosty poczciwe chłopię na spokojnym stępaku jadąc zdrzemnęło trochę. Koń sobie obierał ścieżki kędy by mu gałęzie mogły muchy opędzać... i zabrnął w gąszcze, a Joachimek nie obudził się aż mu też jedna grubsza gałąź posmarowała po gębie. Oczy otworzywszy znalazł się w lesie i na ścieżynce widocznie tylko po drwa uczęszczanej. Trzeba było zawrócić, i szukać gościńca, ale zacząwszy się doń dobijać Joachimek, który był niecierpliwy, tak koniem kręcił w prawo i lewo że w końcu zupełnie się zabłąkał. — Klątwy i zżymania nic nie pomogły, ścieżka szersza nie prędko się znalazła... i kilka godzin czasu nadaremnie zmarnowało... Naostatek, znalazł się chłopak na kraju lasu, w okolicy zupełnie sobie nieznanej... Przed nim u szerokiego gościńca stała bardzo piękna a pożądana dlań gospoda... Odetchnął, boć przecie raz na jakiejś będąc drodze, mógł się już wszędzie dopytać. Od pierwszego zaraz wieśniaka dowiedział się, że to był szlak wielki
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.