nieoględność, której zaraz potym pożałował, ale już wówczas gdy się słowo rzekło...
— Licho go nadało... jechałem od Starosty do... Złotego Opola...
Młody człowiek aż podskoczył na ławie, posłyszawszy to, ale w mgnieniu oka umiarkował się, zamilkł, kiełbasę zaczął zajadać i już więcej nie dopytywał. Oczy mu tylko zabłysły, twarz rozpromieniała i znać było że mu na świecie jakoś wesoło się zrobiło.
— Ponieważ was tu losy przygnały, rzekł, a ja już wprzódy zajechawszy rozgospodarzyłem się — napijcie się wódki i chodźcie ze mną przekąsić, kiełbasy i jajecznicy starczy na dwóch, starczyło by na trzech takich jak Starosta... ale my młodzi... podołamy.
Joachimek rad już iż go nie pytano więcej, napił się wódki i nie dał się prosić do jajecznicy, smakowała mu jak nigdy jeszcze w życiu. Towarzysz jadł i śmiał się.
— O! ten poczciwy Starosta, rzekł... ja go bardzo dobrze znam, to mój dobry przyjaciel... zacny, przezacny człowiek...
— Umhu! odparł Joachimek nie chcąc się przyznać iż nie zna go wcale — umhu!
— A znasz asindziej i jego bratową panią Bożeńskę — dodał z kresą — zacna pani!
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.