Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

przyjacielskie ręce. Milczał tedy ale głową potrząsał i postanowił łgnąć na próbę.
— Ej! to chyba pan Starosta sam się tak na wiatr domyśla... boć ja to wiem, że Bożeńskich w Opolu nie ma.
— Nie ma! a to gdzieżby były? gdzie? Ciekawość malująca się w twarzy kresowatego, jego natręctwo jeszcze bardziej onieśmieliły Joachimka, który postanowił dokłamywać do ostatka.
— Gdzie? rzekł — przecież pojechały do Warszawy.
Spojrzeli sobie w oczy i zamilkli. Kresowaty miał minę drwiącą, Joachimcio się zmięszał — rozmowa urwała.
— A wy to po co jeździliście z Opola do Starosty? spytał z niechcenia podróżny.
— Mnie, proszę jegomości, wujcio posyłał, bo niewiedzieć co robić — kto rządzi, kto arędę puszcza... czy opieka trwa? czy pani młoda ma odbierać pieniądze, czy stara... czy kto tam.
Ten obrót nadany rozmowie wcale zły nie był, kresowaty się zamyślił i jakby trochę posmutniał; ale po chwili kazał przechrzcie przynieść starego miodu i zaprosił Joachimka, któremu mówiąc po prostu — szpary odeszły.
— Pij bratku — rzekł — tyle naszego,