ty widzę jak ja, jesteś ubogim szlachcicem... Ci możni to się tam waśnią, godzą, całują i jedzą, procesują i jednają a nam zawsze guzy i robota. Jeźdź, tłucz się na kulbace... wysługuj... Oj! temu Zbisiowi Szaławile to bym dał ze sto...
— O! temu by dać! powtórzył Joachim — to szubienicy wart, bez Boga.
— A ta jego... żonka co to niby za niego poszła... taka pieszczotka, milutka, weselutka, i gdzie jemu takie cacko brać, albo się o nie kusić.
Joachimek który był wielbicielem Domci nie mógł się wstrzymać.
— E! panie, zawołał zapominając się — jakem ją oto pozawczoraj zobaczył chodzącą po wałach, to powiadam... Spojrzawszy na kresowatego za język się ukąsił, ale — było dobrze za późno — miód stary obałamucił go.
— A tyżeś ją gdzie pozawczoraj mógł widzieć na wałach, kiedy ona w Warszawie! zawołał śmiejąc się do rozpuku.
Biedny chłopiec spuścił głowę, dopiero teraz postrzegł sam że był do niczego, łzy mu się w oczach zakręciły, odsunął szklankę zwolna i pokłoniwszy się począł z za stołu wydobywać... Chciał już uciec tak mu siebie samego wstyd było.
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/181
Ta strona została uwierzytelniona.