— Słuchaj chłopcze, odezwał się nieco zmienionym głosem kresowaty, już siedź i miodu dopij... więcej się nie wygadasz nad to.
Poklepał go po ramieniu.
— Bóg zapłać!
Joachim na dobre by był płakał — ale co to pomódz mogło. Szło teraz o to żeby popełniwszy tak srogą niebaczność, prawie zdradę, co najprędzej zbiedz do Opola — bo któż mógł wiedzieć co to był za człowiek, który tak zręcznie umiał za język ciągnąć.
— Nie przeszkadzał też wcale kresowaty panu Joachimowi do odwrotu, a sam miód popijał, jakby już nie interesowany wcale w tej sprawie... ale znać było że się mocno namyślał, ważył coś i rachował, bo na zegarek patrzał co raz.
Potym klasnął w ręce, a chłopak od koni przybiegł.
— Gotowo? — Gotowo panie — Jadły obrok. — Już do ziarna. — Piły... nie bardzo... — Kiełznaj i wywodź.
Zwrócił się potym do Joachimka stojącego w kącie jak na pokucie.
— Jakże aści zwą? zapytał
— Joachim Sierociński.
— Do zobaczenia Joachimku.
Gwizdnął i wyszedł.
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.