— Pamiętam.
— Aleś ty go widział ujeżdżonym?
— Jak dziecko.
— A wiesz ty jakem ja sobie z nim rady dał?
— Naprzykład?
— Koń był do pięciu lat nie brany nawet na uzdę, bujał... bo to taka rasa, że się późno składają, i zawczasu ich nie biorą, aby nie zeszkapiały. — Kasztan gdym go wziął był rozbujały jak szatan... Ani przystąpić, ludzi bił, kąsał, wiszczał, kładł się — nie było sposobu... Trochem go zmorzył głodem i bezsnem... ale zawsze jeszcze był dziki... Ledwie nieledwie mu na łeb zarzucili tręzlę... potym jakoś niejakoś przyszło do tego, że się dał osiodłać, ale gdy podpinano popręgi, dwóch ludzi do lazaretu. poszło Myślę sobie już go nie dam nikomu tylko sam dosiędę...
Tak się stało... Co ze mną robił — niech ludzie powiedzą, kości mi pogruchotał, kładł się, przewracał, dęba stawał... a ja go batem a batem a batem i — nic nie pomogło... Jak dziś pamiętam był stary kawalerzysta Ściborski na tej hecy, patrzał, pluł i wąsa kręcił. Aż mnie znudziło patrzeć na jego pogardliwą minę. — Czego ty kpisz? spytałem. — Boś waćpan do konia kiep — rzekł lakonicznie. —
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.