— Na koń! na koń! poczęto wołać ze wszech stron...
— Na miłość Bożą. — Słowo... pomiarkujcież się, rozkrzyżowując się znowu począł Bożeński — tylko słowo.
— Co mamy pleść darmo...
— Ja jako parlamentarz pojadę... dajcie mi czas... kilka godzin, jeśli nic nie zrobię, umywam ręce, przecieżem sam aści forytował, prawo mam pośredniczyć... Niech mi skarbniczek podadzą — pojadę do Zmurek za niemi. Matka, jeśli kogo posłucha, to mnie. Uda się, to przyszlę chłopaka, nie, to sam powrócę — ale póki się nie sprawię — posiedzicie w miasteczku — korona wam z głowy nie spadnie.
Popatrzyli po sobie młodzi i jęli głowami kręcić, ale jakoś Zbisław się pomiarkował i poskromił.
— No, to waszmość jedź — zgoda — zawołał — czekam z powrotem... Ale jeśli się nie uda wyprawa, jak mi Pan Bóg miły — ruszym przebojem na dwór... i żonę wezmę... choćby życiem przypłacić przyszło... A schowa się... to ja z pod ziemi ją dobędę.
Spojrzał po swoich... ci mu wtórowali...
Stryj tymczasem do skarbniczka się drapał i kazał poganiać — a ksiądz cicho po-
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.