łatwo dokąd i po co idą... oświeciły się izby, gospodarz wyszedł na próg. Pan młody poprzedził innych o kilka kroków.
— Słyszysz Hersz — zawołał — jest izba na przeciwko?
— Czemu nie ma być dla jaśnie pana.
— Wtoczyć mi do niej beczkę węgrzyna — ale najlepszego! i szklanek... Zapłacę, co się patrzy, ale mi nie daj trucizny na wesele... Ha! — rozśmiał się — wszak wiecie że to moje wesele.
— Sto lat, jaśnie panie! dam sam cymes... którego przywiozłem za rarites.
— Nie gadaj! beczkę wtoczyć natychmiast.
Żyd skoczył, a szlachta tłumnie wcisnęła się do izby ławami w okół ostawionej. Okna pootwierano... zaczęto gadać hałaśliwie i odgrażać się. Ale za chwilę wszystko umilkło, gdy spostrzeżono, że beczka jedzie. Wiedziano, co to znaczy... postawiono ją na kozłach, a tuż żydówka wniosła szklanki.
— Mości panowie a bracia — zawołał Zbisław, stojąc naprzeciw czopa, za który pochwycił — po sandomiersku! czop wyrzucam za okno... a kto da beczce na podłogę lać Boży dar ten — kiep! więc kolejka przy czopie... a jest nas dość, by czas był odetchnąć. Co będzie potym — zobaczymy.
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.