baki, inni poszli na wozy, a napakowało się ich na nie dużo, bo mało kto na koniu się mógł jeszcze utrzymać. Toż dla rezonu zaczęli strzelać, kto miał z czego, tak że Tomaszewskiemu czapkę któryś przestrzelił a drugiego raniono w ramię... Ale animuszu przez to nie stracił nikt, i pieśń zanuciwszy weselną, zielonych gałęzi nałamawszy, puściło się to wszystko gościńcem do Żmurek.
Droga była na tę nocną jazdę niczego, konie ją też dobrze znały. Szczęściem też bez wypadku się obeszło. Ale już było około północka, gdy kawalkata do murowanej bramy przybyła.
Trzeba wiedzieć, że w Żmurkach rezydencya choć na pół drewniana, jak większa część dworów w Polsce, ale bardzo była wspaniała. Za to w dawnych czasach bywała obronna, więc na wałach utrzymywały się częstokoły i wrota na noc zamykano. Gdy nasi goście do nich przypadli, stały właśnie zaparte. Zaczęto się gwałtownie dobijać. Na górnym ganku nad bramą pokazał się stróż...
— Otwierać, bo bramę wywalim! huknęli z dołu.
— Ja kluczów nie mam, rządzca śpi, pani wyjechała... nikogo tu nie puścimy.
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.