był nikt nie domyślił się, wszedłszy, że to tu raczej stypa niż wesele się obchodziło.
— Najadłszy się, napiwszy... rzekł Tomaszewski, który tęższym winem zupełnie się był wytrzeźwił, (bo nie ma po cienkuszu kwaskowatym jak mocne wino wytrawne, zaraz ono człeka na nogi postawi i głowę mu do jasna wyczesze). Co panowie myślicie? spać! Wstyd! Muzyka jest... musimy pójść w pląsy.
— Tak — a z kim? spytał drugi.
— Żeby też o dziewczęta było trudno, kiedy się chce potańczyć... veniet ancilla, kiedy pań zabrakło... Fraucymer jejmościn był ludny, muszą gdzieś panny być... zaprosimy je do tańca... A choćby Hapka która i Hrypinka przyszła... niechaj się przetrzęsą..
W śmiech wszyscy, myśl się podobała bardzo — tylko Bożeński protestował. — Zlitujcie się, czyście do nieprzyjacielskiego miasta się włamali, czy poszaleli. Szanujcież dom mojej bratowej...
— A cóż to pan myślisz, że my się tu jakiej nieprzyzwoitości dopuścimy, czy co? odparł Tomaszewski. Że sobie potańczym toć nie grzech... Przybyliśmy nogi nastroiwszy na wesele... jejmoście nam drapnęły... trudno im dać za wygraną...
Dwóch zaraz ochoczych puściło się pa-
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.