Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

wiem, że pojechały do Lublina, a ze Żmurek jadąc, minąć karczmy waszej niemożna...
— Pewno, że niemożna! dodał żyd... ale ja nikogo nie widziałem...
Po licu Zbisława przeleciał wyraz niecierpliwości, żyd zmiarkował, że się naraża na nieprzyjemne następstwa, jeśli nie odwróci gniewu i począł żywo.
— Proszę no, jaśnie pana... Że ja nie widziałem, to nie żadna racya, u mnie jest stróż, stary człek, co nigdy nie śpi, one może jechały nocą, a on najlepiej wie, co się na gościńcu dzieje... niech on powie...
Pan młody kiwnął głową, żyd pośpieszył trwożnie, a po chwili ukazała się z nim razem wlokąca postać osobliwa starego Wojtka, karczemnego stróża od lat dziesięciu.
Wojtek był obrazem nędzy zobojętniałej, dumnej, zdziczałej; starzec siwy z ogromnym rozczochranym włosem na głowie, twarz blada, opiła, oczy zgasłe w powiekach czerwonych, broda niegolona, koszula szara podarta, nogi bose... Ale mimo to za pas się trzymał oburącz i wyglądał jak pan udzielny. — Nie skłonił się nawet p. Zbisławowi, dobył brzozowej tabakierki i zieloną tabakę zażywał obojętnie.
Pan młody rzucił mu parę trzygrosznia-