— Jak to? nie chcemy — chórem ozwali się Tomaszewski, Zabrzuski i Dygowski, a za niemi i Barański ze swego posłania — ale my przecie pójdziemy za tobą i w ogień i w wodę.
— Tylko nam wolno, właśnie jako przyjaciołom, dorzucił Barański, pokazać ci że gra świecy nie warta... Więcej byś pannie wzgardy pokazał, gdybyś plunął i porzucił.
— A tego ja nie uczynię! nie uczynię! nikomum w życiu nie ustąpił — huknął Zbisław i przed jedną też a choćby i dwoma babami nie cofnę się... Gdybym miał żonę wziąwszy na trzeci dzień ją z panną wyprawną na wozie do matki odesłać... (co może być) to ją przecie muszę mieć, choćby na dni trzy... To mówiąc uderzył nogą w podłogę Szaławiła i zamilkł.
— No — no — nikt ci już nic nie mówi! dorzucił Tomaszewski...
W tym Dygowski wstał z kąta... Na kominie stała flaszka wódki gdańskiej i kubek, poszedł naprzód się napić, sam, w milczeniu, potym stanął przed Zbisławem, ręce założywszy i rzekł powoli.
— No — niech cię tam wciórnastki... Zbisiu — gadaj czego chcesz, ja ci służę...
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.