na nim poczęły, gdy od strony Żmurek pokazała się bardzo skromna biedka, stanęła przed karczmą i wydobył się z niej kapotowy jakiś jegomość. Wyglądał jakby na mieszczanina z małej osady, granatową miał kapotę, kapelusz słomiany, a pod zwierzchnią suknią na bieliźnie czerwony pas. Biczysko zatknął w biedę, koniowi torbę do głowy z owsem podwiązał, a sam powoli podszedł ku przyźbie, na której teraz siedział sam zamyślony Moszko.
— Dobry wieczór panie gospodarzu, rzekł, gdyby kto wódki wyniósł, to bym się napił.
Moszko spojrzał... A czemu nie zajdziecie do izby?
— Konia odstąpić nie mogę, młody, płochliwy, aby co to go licho poniesie... niech mi tam wódki kto poda ale szabasówki...
— Z daleka jegomość?
— Nie — ja z Zabrzezia...
— A dokąd?
— Do Lublina...
— Jegomość ma interes? począł Moszko, który zwykł był zawsze śledztwo prowadzić.
— A mam interesa!
— Czy jegomość lepiej nie zanocuje... do dnia można zajechać...
— Pewno u was pełno w gospodzie. —
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.