bo mu i śpiżarnię odbito i para koni jego poszła z naszemi...
Zbisław osłupiał.
Zuchwalstwo złodziejów przechodziło wszelkie pojęcie, trudno nawet myśleć było, ażeby się mogli dopuścić takiej kradzieży bez jakiegoś porozumienia w domu, bez podstępnego upojenia i sług i panów... Ale gospodarz lamentujący za końmi, gospodyni rozkrzyczana nad szkodą zrobioną w śpiżarni, dowodzili że ich posądzać nie było podobna.
Nie tyle by może czułym był na straty pan Zbisław, chociaż te bardzo znaczne być mogły, wliczywszy w to pieniądze zagarnięte z komina, szable, konie, suknie, tłumoki itp. ile na niewolą przymusową na jaką został skazany, dopóki by się w co odziać i czym jechać nie mieli. Nie było tak łatwo w tym oddaleniu od wsi cokolwiek bądź dostać. Wreszcie zkąd? od kogo? za co? O pogoni ani było myśleć bo konia nie mieli na lekarstwo.
W pierwszej chwili szum tylko było słychać, zwadę, zrzucanie winy z jednego na drugiego, — Jurek się klął, że Maciej był winien, Maciej zrzucał na Jurka, Zbisław gniewał się na Tomaszewskiego, że pod oknem śpiąc złodzieja nie słyszał, który mu omal na nos nie nadeptał. Tomaszewski uniewinniał się
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.