chowskiego było od owej nieszczęsnej karczmy spętanych o mil sześć — na chłopskie konie z popasem cały dzień drogi... Pod noc jechać na nic się nie zdało. Uradzono więc ruszyć ze dniem chłodem, a dla Dygowskiego kartkę zostawić, aby on po przybyciu swym zaraz za niemi pospieszał. Dygowskiego funkcya szpiegowska nie dozwalała się go spodziewać rychlej nad dni parę... Czekać nań nie było co, spełzły wszystkie projekta.
Ale nie znał by Zbisia ktoby sądził, że doznane przeciwności odebrały mu humor, pomięszały szyki lub zwątliły chęć odwetu... Powtarzał cicho — co się odwlecze to nie uciecze... a dumał, wąsa kręcił i łysinę tarł.
— Oddam z nawiązką za poczekanie powtarzał.
Już dobrze znowu zmierzchało, gdy we wrotach gospody posłyszano rżenie koni dopominających się żłobu, rżenie zwykłe podróżnym zmęczonym szkapom... Wprawne ucho Zbisława poznało też po brzęku uprzęży, iż jakiś powóz znać na noc chciał do karczmy. Dostawszy już jakichś butów i mogąc wynijść nie wytrzymał Szaławiła, żeby nie dotarł co się to tam działo. Licowe konie już były za próg wyskoczyły, ogromna landara wstrzymana jeszcze była za gospodą jak gdyby zawrócić
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.