jała, kadziła... a Tomaszewski, Zabrzeski, boso wynosili się do żydowskiego alkierza.
— Ale mówże mi asindziej, w jaką to znowu popadłeś awanturę...
— A! M. księżno! prawda że w awanturę...
— Niespokojny duchu! klapnęła go rękawiczką po ręku, którą położył na drzwiczkach..... pfe! że się też to nigdy nie ustatkuje...
— Taka niepoczciwa natura! westchnął pan młody — ale teraz... gdy się wilczysko ożeniło...
— Jak to? ożeniło? z kim? gdzie? jak? żonaty jesteś.
— Od pozawczoraj, księżno dobrodziejko, a ślubny wieczór spędziłem samiuteńki jeden z przyjaciołmi.
— Gdzież żona?
— Drapnęła mi księżno.
— Jak to? od ołtarza?
— Tak, prawie jak od ołtarza... westchnął Zbisław... ale to cała historya...
— No to mów, rozpowiadaj, niemasz przecie co lepszego do robienia... nieszczęśliwy człowiecze...
— Po co się tu długo z grzechów spowiadać, księżno dobrodziejko, mówił Zbisław.
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.