była do pogardzenia. Wprawdzie teraźniejszy plenipotent księżnej i wielki jej faworyt, wielce nie lubił pana Zbisława, ale to bynajmniej u samej pani szkodzić mu nie mogło. Tej stałych łask zawsze był pewnym. Zdało mu się więc, że tu sama opatrzność sprowadziła dobrodziejkę na ratunek...
Jeszcze medytował, gdy wniesiono pieczeń i parę butelek wina dla towarzyszów niedoli, a stary kamerdyner zaprosił razem p. Wierzchowskiego na pokoje do księżnej Jejmości. Zbisław poszedł... księżna już była sama przy stole zastawionym obficie; poprawiła nieco stroju i choć nie zbyt wytwornie była ubrana, wyglądała wcale świeżo i zalotnie.
— Mościa księżno! zawołał filut od progu... jak mi Bóg miły — musiał księżnie Cagliostro sprzedać swoję wodę, tak pani cudownie świeżo i młodo wyglądasz...
— E! bałamucie ty jakiś! odpowiedziała śmiejąc się księżna... bałamucie — siadaj oto i jedz... a nie paplaj... bo ja ci nie wierzę...
Pomimo tej niewiary, księżnę bodaj czy nie komplement p. Zbisława wprawił w humor cale dobry. — Nalała mu wina i wyzwała do obszerniejszego rozgadania się o losach i przygodach. — Pierwszy to raz pono w życiu słynnego Szaławiły, tak mu się fatalnie
Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.