Strona:PL Kraszewski - Wybór pism Tom IX.djvu/490

Ta strona została skorygowana.
469
ARTYKUŁY Z GAZETY CODZIENNÉJ.

— To ja rozumiem... ale się czeka...
— Ale i dziś są one także...
— Wszakże je pełnimy...
— W piersi się uderzcie.
— Biję i nic wybić nie mogę. Otóż widzisz, a mnie moja Gazeta nigdy nic nie prawi, tylko, że spokojnie gospodarząc, a nie myśląc wcale świata naprawiać i zdając tę kwestyę na Pana Boga, mogę z założonemi rękami czekać jéj rozwiązania, choćbym sam wcale nie pracował... a ty szukasz do mnie Bóg wie jakich pretensyj i chcesz, bym cię czytał.
— Kochany Marku, to prawda... ale cóżem ja winien, że mi tak przekonanie dyktuje...
— Zmień przekonanie.
— To widzisz nie tak łatwo... jak ci się zda.
— Jedź na wieś, posiedź w ciszy, poczytaj jak ja tę uczciwą Gazetę naszę, a zobaczysz, jak ci się inaczéj zrobi w głowie... Toć są przecie tam ludzie, co wiedzą, dlaczego tak czynią...
— Zawsze czas do poprawy, do pracy...
— A ha! no! no! jam to już czytał w twojéj Gazecie u księdza proboszcza... nie mów daléj, wiem.
Zamilkłem, p. Marek westchnął, naprzeciw nas szli dwaj panowie, nagle zwrócił się, uścisnął mnie i drapnął... Mam go w mocném podejrzeniu, że nie chciał, by go ze mną razem widziano. Ale mi szepnął, że się jeszcze zobaczymy. Z ciekawéj rozmowy naszéj nie omieszkam wam zdać sprawy.
Rozstawszy, się p. Markiem, tylkom o nim myślał, raz dlatego, że serdecznie go kocham, powtóre, że od świeżych ludzi zawsze się czegoś nauczyć przecie można, a dziennikarzowi przedewszystkiém wiedziéć potrzeba, co się na świecie święci, co ludzie myślą i jak sądzą, bo nawet żeby błąd zbić, musimy dojść wprzódy, gdzie nań uderzyć.
Czekałem więc p. Marka niecierpliwie, ale, jak się to często zdarza, mijaliśmy się w sposób najniefortunniejszy, gdy on szedł do mnie, ja goniłem za nim, kiedy on jechał przez Krakowskie, je wyjeżdżałem przez Bracką i nie mogliśmy się dogonić. Dopiero trzeciego dnia jakoś mnie schwycił zaraz po obiedzie w domu i uścisnąwszy się z nowym zapałem, bo na wolném powietrzu ten obrzęd powitania nigdy się tak uroczyście nie spełnia, jak pod dachem, siedliśmy z cygarami na gawędę.
— No, cóż? — rzekłem — chodziłeś po Warszawie, rozpatrzyłeś się nieco, rad jesteś z przybycia?
— A licha tam... u mnie się owce kocą, żona mi chora, pszenicę potrzebuję odstawić, gdzie mi tam może być dobrze w mie-