Strona:PL Kraszewski - Wybór pism Tom IX.djvu/66

Ta strona została skorygowana.
45
ASMODEUSZ W ROKU 1837.

w czémkolwiek użytecznemi dla myślącego ogółu, jak tylko burze i nieporozumienia, ścigające wszystkie prawie moje artykuły, nie odrażają od nich pana; ja zawsze gotów jestem mu służyć; raz, że dla niego mam już wiele obowiązków, powtóre, że żadném pismem u nas łatwiéj się myśli nie rozchodzą, gdyż żadne nie ma tak ustalonéj sławy i takiéj popularności i wziętości u wszystkich, tych nawet, którzy go nie rozumieją jak w części tylko. Wszystko dobrze rozrachowawszy, ja to jeszcze prosić o gościnność-bym powinien, nie pan do niéj zapraszać; ponawiam zatém podziękowa-

    i sprawiedliwe; ale spodziewam się, że przeszło ośmioletni ciąg Tygodnika dość jasno dowiódł dobréj wiary, szczerości i zupełnego niedbania o podrzędne względy.
    We wszystkich krajach, jak droga, którą postępuje dziennik, co się podług wiatru na wsze strony obraca, jest równa, gładka i różami usłana; tak nieuczęszczana ścieżka, po któréj się wspina dziennik, mówiący zawsze co myśli, jest przykra i najeżona cierniami. Ale wszystko to nic, w porównaniu z okolicznościami, wyłącznie naszemu krajowi właściwemi. Ta trudność misyi pisma, które sumiennie pełni swą powinność, wzrasta do kilkokrotnéj potęgi. Każdy naród, każde plemię, ma jakiś górujący w swym charakterze pierwiastek. Naszym jest imaginacya, ta czyni charakter plemienny pełnym poezyi, bezzyskowności, szlachetności nawet; ale te błyskotne przymioty wybujały ze szkodą innych, gruntowniejszych i bardziéj pożytecznych. Przewaga wyobraźni nad innemi władzami powszechnego umysłu zaciemnia częstokroć zdrowy sąd o rzeczach i czyni nas skłonnemi do zagorzalstwa, przesady i innych wyboczeń. Przy oddawna szerzonéj i dość wzniosłéj oświacie, jesteśmy ludem, który w równych okolicznościach, najwięcéj ma estetycznych i metafizycznych przesądów. Te z upodobaniem przez kilka wieków pielęgnować zwykliśmy, i każdego czasu, co sobie i innymi chce oczy otwierać, za nieprzyjaciela własnego rodu uważamy. Nie można się nie zdziwić i nie westchnąć, gdy się zastanowić przyjdzie, że wyboczenia i przywary, którym gieniusz Krasickiego śmiertelny już cios zadać był powinien, dziś jeszcze pomiędzy nami bujnie krzewią się i kwitną. Smutny pewnik, na którego poparcie dość będzie tylko jeden przytoczyć szczegół. Na początku bieżącego półwieku, przyszło komuś do głowy, w jakiéjs piosence, powiedzieć, „że Polacy są północni Francuzi.“ Zamiast rozgniewać się, jakby należało, za taki komplement, przyjęliśmy go z zapałem. Nie wiem, czy to był pierwszy zaród twórczy, czy tylko ekspresya już krążącéj opinii; ale to wiem, że niepodobna wyrachować klęsk, jakie nam to wmówione: „żeśmy prawie Francuzi” pod wszelkiemi zadało względami. Z obowiązku zaczęliśmy podziwiać, a przeto i naśladować wszystko francuskie, bez braku co dobre a co złe; w literaturze, nasz potężny język usiłowaliśmy wykręcić na ciasny kopyt francuszczyzny; wyrzekliśmy się byli nawet własnéj myśli, bo za nec plus ultra uchodziło u nas, przez czas jakiś, najlepiéj wytłómaczyć lub podrzeźnić coś takiego, co Francuzi napisali.
    Trzeba było z pół wieku czasu i drogo opłaconego doświadczenia, żebyśmy się z téj epidemicznéj francuzomanii nieco podleczyli. To tylko próbka, do jakiego stopnia zapalać się umiemy. Podobnych, na niczém nieopartych uprzedzeń, które się prawie artykułami wiary stały, nie małoby można nali-