Nie wiem nic. Jest wokoło ten rzeczy niepokój,
który rzeki przesyca i morza obłoków,
który jest sam przez siebie, a ja ponad którym
jestem jak smutne dziecko przenoszące góry.
I nie wiesz nic i możesz ręce jeszcze
zanurzyć w płynności rzeczy i rzeczy niepokój,
bo jest w tym jak w tworzeniu z marmuru drzew żywych
(które się same ciosają pod ręką)
coś jak nieuchwycenie w locie złotej grzywy,
jak opadanie smutne i jak ziemia piękne.
Jak ziemia, bo ta w trwodze najdalszej wywoła
— i w grobach — jakąś smukłość anielską kościoła.
Więc idź, chociażbyś wiedział, że zmierzasz do grobu,
bo nie w tobie jest trwoga, ale ty przez trwogę.
Bo to nie żądzą wzrasta, ale zapatrzeniem
jak wierzby, które rosnąc w wodzie rosną — cieniem.
Wtedy ziemia się skurczy, aż za wąska stopom.
Będzie chmura naprzekór arkom i potopom.
Tylko ludzie z nad trawy — jak krowy — spojrzenie
zwrócą w niepokój rzeczy, w to co zapatrzenie
i przez swoją osobność, w to co gromem śniło,
powiedzą nierozważnie i osobno: — miłość.