I tam jeszcze, w ojczyźnie z dłońmi zgorzałymi,
tam zawsze podeptani, tam zawsze na klęsce
jak na trumnie orkanu — wieniec serc na ziemi.
I tak mijają lata; rzeki miasta niosą
jak czarną krę pożogi odbitą aż do dna
i ciemność, ciemność głuchą. Wyje ziemia głodna
rykiem z pól wyoranym, wydartym z pogromów,
a na niej stoją widma rozrąbanych domów,
gdzie na zgwałconych sercach pohańbione ciała
jakby się męka boża w ludziach ciałem stała.
O straszne, straszne dzieje. Huczy czas nad nami.
Kiedy z szubienic dzwony sinych ciał zagrają
wywloką nas na bruki pokrajane łzami,
na oświęcimskie kaźnie i warczącą zgrają
do gardeł nam przypadną. My będziemy żyli
i tysiąc lat po śmierci w gałęziach szubienic
płoszący życie z ślepi tych co nas zabili.
Ja rozmawiam z cieniami umarłych rycerzy
nad grobowiskiem ziemi sam jak krzyż zgorzały
i mówię: o przeklęty ten, który nie wierzy
wystygłym prochom ludu i serc żywych grozie;
bo kto na swojej klęsce — klęskę ducha mierzy
o! tego nie wybawi płomienisty orzeł.
Bo kto nie kochał kraju żadnego i nie żył,
chociaż przez chwilę, jego ognia drżeniem,
chociaż i w dniu potopu w tę miłość nie wierzył
to temu żadna ziemia nie będzie zbawieniem.
O wybudujcie domy, o nazwijcie wreszcie
Polskę — Polską, nie krzywdą, a miłość — miłością
i niechaj biegną rzeki, a na każdym mieście
niech słup srebrzystych skrzydeł tryśnie jako kościół,
kościół ciał odkupienia. Każdy jako posąg
śród liści, nie z marmuru, stoi — sobie mały,
ale rosnący w kształtach jak jabłka dojrzałe,
wszyscy razem w kopułę co odbije głosy
walnych trąb archanielskich jak lawiny nieba,
by chleb był dla miłości, nie miłość dla chleba,
by czas był tym rosnącym, a nie krwi łakomym.
O wybudujcie domy, jasne, wielkie domy.
23/XII/42 r.