w którym lądy spalone dnem od góry płyną
jak ryby martwe. A na nich umarli
z nożem przestrachu w oczach i z nicią na gardle
czerwoną. I tych dzieci ciała co jak listki
nie zapomniane nigdy swym puchem motylim
na wargach naszych przylgłe i w oczy nam wrosłe,
które łódź nieprawości przekreśliła wiosłem.
I kobiet najpiękniejszych rozrzucone ciała
i piersi stratowane i włosy o zmierzchu
jak ptaki złote lecą wysoko po wierzchu
świata, jakby je dusze unosiły w górze
od strzaskanej miłości co żyła w marmurze
piękna. O zły, zły synu. Tylko popiół sypie,
gdzie dotkniesz ściany kruche, które w proch przemienia
każdy oddech bolesny i pożera ziemia.
A my w miłościach naszych życieśmy czekali
takie groźne jak oddech huczący lodowców,
a myśmy mieli twarze nawiedzonych chłopców,
którzy ojczyznę swą i w śmierci pokochali.
A myśmy mieli dziwne sprawy, niepojęte,
które nam ciała zmięły i oczy spaliły
i tak się nam te karty w ciemności prześniły
i już nie ukazały serca róży świętej.
—
I znowu poda Bóg kwiat, co jak niebo szumi
i wyschną wreszcie zbrodnie w nieudolnych dłoniach,
czas się przewali hucząc na rozprężonych koniach,
a naszych dziwnych spraw wiek żaden nie zrozumie.
—
Na nieobeschłe, czarne od krwi naszej ziemie
zejdzie niebaczne na nic, nowe mrówcze plemię.