Strona:PL Krzysztof Kamil Baczyński - Kodeks 42-44.djvu/045

Ta strona została uwierzytelniona.

„O synku — o mój miły” — płakała — „ty bez chleba
drętwiejesz — o mój synku — w tobie zamarzła krew.
Jakeś ty do mnie przyszedł, jakeś ty czas ubłagał?
Ja wiem — to już nie kwiaty, ja widzę śnieżne pola
i bat nad tobą wężem i twoja postać naga
co biegnąc tak się zwolna zamienia w ludzki ślad.”

I przyszedł drugi raz, a z nim zielony blask,
a za oknami wtedy kasztany w ogniu stały.
Była wiosna. On dłońmi — w których mu płomyk gasł —
w powietrze światło wlewał, aż stało jak naczynie
pełne żywego ognia. I matkę w górę wiódł,
gdzie się przejrzyste stropy topiły niby lód
„Matko” — mówił — „to w tobie się tylko zebrał cień,
nie płacz, matko, to źródła widzisz bijące życiem,
niedostrzegalne, matko, płomienne, boże wici,
co są nad trwogi — matko — nad grozę i nad śmierć.”
I dalej szli w milczenie, w obłoków drżące lilje,
w zielone zdroje światła, w drgające żyły drzew,
aż tylko ptak maleńki w fontannie bzów pozostał.
„Matko” — słyszała jeszcze — to ptak, co niesie śpiew
dla mnie tam, kiedy czasem umieram. On na sosnach
za drutem siada blisko i głos jak żywa krew
spływa we mnie. Niech da ci jeszcze ostatni znak.”
A rano kiedy oczy zlepione płatkiem bólu
otwarła — na kasztanie jak kryształowy flet
polał się głos i zamarł. Płakała — „synku mój
jakeś milczenie przemógł i wrócił kiedy wiem,
że krwawe sznury strzegą każdego twego snu.”

I przyszedł trzeci raz. I już nie czynił nic.
Było lato, w powietrzu pozostał lot jaskółek,
upał jak złoty miód w ziemię się wsączał czułą
i parowały ciężkie z otwartych czaszek sny.
Przyszedł zwykły, ucichły jak trzepot ptasich skrzydeł
i dłonie wiotkie tylko na włosy matki kładł.