Gdy broń dymiącą z dłoni wyjmę
i grzbiet jak pręt rozgrzany stygnie
niech mi nie kładą gwiazd na skronie
i pomnik niech nie staje przy mnie.
Bo przecież trzeba znów pokochać.
Palce mam — każdy czarną lufą
co zabić umie. — Teraz nimi
grać trzeba i to grać do słuchu.
Bo przecież trzeba znów miłować.
Oczy — granaty pełne śmierci,
a tu by trzeba w ludzi spojrzeć
i tak, by Boga dojrzeć w piersi.
Bo przecież trzeba czas przemienić,
a tutaj ciemna we mnie siła
i trzeba blaskiem kazać ziemi,
by z sercem razem jak krew biła.
Wrócę rzemieślnik skamieniały,
pod dach rozległy jasny pogód,
do rzeźb swych — tych co już się stały,
i tych co stać się jeszcze mogą.
I dawne będą wzrok obracać —
niezdarne słupy pełne burzy,
i te których nie tknęła praca
jak oddech niewidzialnej róży.