Mija godzina, która nie na tarczy.
Ciało zmienia się w popiół, a wzrok w ołów.
Łez na powstanie z martwych nie starczy: —
poznanie — koło.
To tylko ziemia gaśnie — kula pusta,
na której Bóg rozdzielony tysiącem szatanów chodzi —
— tysiącem ludzi. Zieją kamienne lustra,
barwa nie rodzi.
To z wysokości, czy z grobu widziana
urna spełnienia jest wzgórzem skorup.
O drzewo! drzewo! czyś tylko trumną
pod ruchów korą?
Tak się w pogardzie odosobniony
przestaje czuwać w śnie i godzinie.
Jeszcze ton przejdzie — nie będąc tonem —
przechodząc — minie.
Jeszcze łodygi zielone co w tobie
jak kolumnady pułapu rosły
są u zsiniałych mórz po potopie
strzaskanym wiosłem.
Jeszcze łzy schodząc staną się gromem
co serc naczyniom grającym tobie
rozbiją obraz. Nigdy zielone,
nigdy na grobie.
I nad żyjącym żadna przyczyna
i żaden koniec. Popiół i droga,
bo głosy klątwy w pogardzie wszczęte
nie głosem Boga.
O drzewo! drzewo! Mija godzina,
a czas jej wiekiem.
Drzewo przeklęte w nieznanych winach
jakżeś człowiekiem?