Strona:PL Kuper - Ostatni Mohikan.djvu/497

Ta strona została przepisana.

wiało niejakoś alegoryczny obraz życia, na którym rażących kolorów żaden cień nie łagodził.
Lecz ten akwilon burzliwy, co ledwo pozwalał dostrzegać resztki zieloności uszłe z pod jego zamieci, nie przeszkadzał bynajmniéj widzieć prawie w około równiny, ogromnych mas skał nagich; a oko próżnoby szukało milszego widoku na niebie, gdzie zamiast świetnego błękitu, pędem leciały mgły ciemne.
Wiatr jednak dął nierównie: raz puszczał się po za ziemi z przytłumionym jękiem, jakby przemawiając cóś do zimnego ucha śmierci i drugi raz z hukiem wynosił się w powietrzne krainy, wpadał na drzewa, kruszył gałęzie i zerwane liście sypał przed sobą. W całej pustyni nie widać było żywego stworzenia prócz stada kruków, które długi czas walcząc przeciw gwałtowności burzy, przepłynęły nakoniec