słano, i boleść jej bardzo zmniejszyło zbijanie poduszek. Małgosia pomagała Ludce sprzątać resztki od obiadu, co trwało do połowy popołudniu — i tak się tem zmęczyły, że zamiast kolacji chciały się ograniczyć na herbacie z grzankami. Artur zrobił ten uczynek miłosierny, że wziął Amelkę na przejażdżkę, bo skwaśniała śmietanka widocznie miała wpływ na jej temperament.
Pani March przyszedłszy po południu do domu, zastała starsze dziewczęta strasznie zapracowane, a spojrzenie rzucone na kredens objaśniło ją, jak się powiodła próba.
Zanim gosposie wypoczęły, przybyli goście; musiały się więc gorączkowo spieszyć, żeby ich przyjąć. Trzeba było potem zrobić herbatę, kupić niektóre rzeczy i uszyć kilka ściegów odkładanych do ostatniej chwili. Gdy mglisty i cichy zmrok zapadł, zeszły się jedna po drugiej w altanie, gdzie pięknie kwitły czerwcowe róże, a siadając każda westchnęła, jakgdyby ze zmęczenia lub ze smutku.
— Jakiż to był okropny dzień, — powiedziała Ludka, bo się zwykle pierwsza odzywała.
— Krótszy się zdawał jak inne, ale taki niemiły, — rzekła Małgosia.
— Zdawało się, żeśmy nie u siebie w domu, — dodała Amelka.
— Nie mogło być inaczej bez mamy i bez Pipa, — rzekła z westchnieniem Eliza, spoglądając łzawemi oczami na pustą klatkę.
— Mama już jest, moja droga, a ptaszka będziesz miała jutro, gdy zechcesz.
To mówiąc, pani March zajęła miejsce wśród nich