zgóry ciesząc się na rozkosz, jaka je miała spotkać, gdy wszystkie będą gotowe.
— Ojciec wydaje mi się tak wielkim, że poszedł na wojnę jako kapelan, będąc za starym na żołnierza! — powiedziała Małgosia z zapałem.
Jakżebym ja chciała pójść na dobosza, wiwan — jakże się to nazywa? albo na dozorującą rannych, żeby razem być i czuwać nad nim!
— To musi być bardzo nieprzyjemnie sypiać w namiocie, jadać różne niesmaczne rzeczy i pić z cynowego kubka, — westchnęła Amelka.
— Mamo, kiedy ojciec wróci? — spytała Eliza drżącym nieco głosem.
— Niejeden miesiąc jeszcze upłynie, moja droga; chyba gdyby zachorował. Póki tylko zdoła, będzie wiernie pełnił obowiązki, a my nie będziemy go zniewalać prośbą, żeby skrócił swój pobyt choćby o jeden dzień, kiedy tam jest potrzebny. Chodźcie teraz wysłuchać listu.
Przysunęły się wszystkie do kominka, matka w fotelu z Elizą u nóg, Małgosia i Amelka uczepione na poręczach, a Ludka wsparta o grzbiet jego, żeby nikt nie widział jej wzruszenia, jeżeliby list był czuły.
W owych ciężkich czasach mało który list nie był czuły, zwłaszcza też przesyłane przez ojców rodziny. Pan March nie wiele wspominał o swych trudach i niebezpieczeństwach, ani nawet o tęsknocie do kraju, z którą walczyć musiał. List ten był wesoły, ufny, pełen ożywionych opisów obozowego życia, marszów i wojennych nowin; tylko przy końcu wyrwały się z serca słowa, zdradzające miłość ojcowską i tęsknotę do córeczek i do domu:
„Obdziel je pozdrowieniem i uściskiem. Powiedz, że o nich myślę codzień, i modlę się za nie co wieczór,