wioślarzy, którzy się w nią z uwielbieniem wpatrywali, bardzo zręcznie wiosłując. Pan Brooke, poważny, milczący młodzieniec, miał pięknie ciemne oczy i przyjemny głos. Małgosia lubiła jego spokojny układ i uważała go za encyklopedję pożytecznych wiadomości. Niewiele do niej mówił, ale się wpatrywał — i miała pewność, że czyni to bez wstrętu. Ned, będący w kolegjum, jak każdy nowicjusz przejął naturalnie miejscowe zwyczaje. Nie był zbyt rozumny ale poczciwy, wesoły, i urządzał wyborne pikniki. Salusię Gardiner pochłaniało czuwanie nad białą pikową suknią i gawęda z ruchliwym Fredem, którego figle wprawiały Elizę w ciągłą trwogę.
Nie daleko było do upatrzonego celu, a jednak przybywszy zastali namiot już rozpięty i wszystko w pogotowiu. Była tam ładna łąka, dęby rozłożyste w środku i kawałek ziemi przeznaczony na krokieta.
— Witam was w obozie Laurence‘a! — rzekł młody gospodarz, gdy wylądowali z okrzykami radości. Brooke będzie naczelnym dowódcą, ja generał-intendentem, reszta chłopców sztabs-oficerami, a wy moje panie, przedstawicie szeregowców. Namiot służy wyłącznie do waszego użytku; pod jednym dębem będzie salon, pod drugim jadalnia, a pod trzecim kuchnia obozowa.
— Zagrajmy partję krokieta, póki nie gorąco, a potem pomyślimy o obiedzie.
Franuś, Eliza, Amelka i Gracja usiedli, żeby się przyglądać grze; pan Brooke wybrał Małgosię, Kasię i Freda; Artur Salusię, Neda i Ludkę. Anglicy grali dobrze, ale Amerykanie jeszcze lepiej, i tak silnie bronili każdej piędzi ziemi, jakgdyby ich ożywiał duch 76-go roku. Ludka z Fredem mieli kilka małych utarczek, i nawet wyrwały im się raz ostre słowa. Ludka przekroczyła bramkę i nie