— Zbieram liście, — pokornie odpowiedziała Ludka, układając różową wiązkę, którą podjęła z ziemi.
— I szpilki do włosów, — dodał Artur rzucając ich pół tuzina na kolana Ludce. — One to rosną na drodze, Małgosiu, niemniej jak grzebienie i kapelusze z ciemnej słomy.
— Pewno biegałaś! jakżeś mogła? kiedyż ty przestaniesz dokazywać? — rzekła Małgosia z naganą w głosie, poprawiając sobie mankietki i gładząc włosy, z którymi wiatr ośmielił się igrać.
— Jak zesztywnieję, zestarzeję się i chodzić będę o kiju. Nie próbuj zrobić ze mnie przed czasem dorosłej panny. Dosyć złego, żeś się sama tak nagle zmieniła, a mnie dozwól zostać jak najdłużej dziewczynką.
Mówiąc to, wzięła się Ludka do swej roboty, żeby ukryć drganie ust, czuła bowiem w ostatnich czasach, że Małgosia wyrasta na kobietę, — a tajemnica Artura groziła rozstaniem, które wprawdzie musiało nastąpić prędzej lub później, lecz wówczas zdawało się bardzo bliskie. Zobaczywszy zmieszanie na jej twarzy, Artur odwrócił uwagę Małgosi, pytając żywo.
— Gdzieżeś chodziła tak wystrojona?
— Do Gardinerów; Salusia opowiadała mi o weselu Belli Moffat; odbyło się bardzo wspaniale, i pojechali na całą zimę do Paryża. Cóż to za rozkosz być musi!
— Zazdrościsz jej, Małgosiu? — zapytał Artur.
— Podobno.
— Cieszę się, — mruknęła Ludka, szarpiąc kapelusz, który zawiązywała.
— Dlaczego? — spytała z zadziwieniem Małgosia.
— Jeżeli tak bardzo dbasz o bogactwo, to nie pójdziesz
Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.