Brooke objawiała tyle siły, tkliwości i dobroci, że dziewczęta nazwały go panem „Wielkie serce“.
— Bądźcie zdrowe, moje najdroższe! Niech nas Bóg błogosławi i ma w swej opiece! — szeptała pani March, całując drogie twarzyczki, i pospieszyła do powozu.
Gdy odjeżdżała, słońce się pokazało, i spojrzawszy po za siebie, spostrzegła, że błyszczy jakby na dobrą wróżbę nad gromadką, stojącą przed bramą. Dzieci także to zobaczyły, i z uśmiechem pozdrawiały ją rękami. Skręcając na rogu ulicy, zobaczyła cztery pogodne twarze, a za niemi jakby straż przyboczną starego pana Laurence, wierną Annę i przywiązanego Artura.
— Jak wszyscy dobrzy są dla nas, — powiedziała, zwracając się do młodzieńca, i znalazła świeży tego dowód w jego współczuciu pełnem poszanowania.
— Czy mogłoby inaczej być? — odparł z tak udzielającym się śmiechem, że pani March mimowoli rozjaśniła twarz. Tak więc, ta długa podróż zaczęła się od dobrych wróżb: bo od promieni słonecznych, uśmiechów i wesołych słówek.
— Tak mi jest jakby po trzęsieniu ziemi, — odezwała się Ludka, gdy sąsiedzi poszli do domu na śniadanie, zostawiając je, by wypoczęły i otrzeźwiły się.
— Zdaję się, że pół domu ubyło, — dodała Małgosia ze smutkiem.
Eliza otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, lecz zdołała tylko wskazać stos pończoch starannie pocerowanych, które leżały na stoliku matki, na dowód, że nawet w ostatnich gorączkowych chwilach były przedmiotem jej pracy i myśli. Ta drobnostka przeniknęła ich serca, i pomimo mężnych postanowień upadły na duchu i rozpłakały się gorzko.
Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/237
Ta strona została uwierzytelniona.