Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

wił Ludkę; a gdy we dwie wyszły do codziennych zatrudnień, smutno obejrzały się na okno, gdzie zazwyczaj ukazywała się twarz matki. Nie było jej, ale Eliza spamiętała ten mały obrządek domowy i stała, kłaniając się jak mandaryn, z różową twarzyczką.
— Jak to maluje moją Elizę, — rzekła Ludka, powiewając kapeluszem z wdzięcznym wyrazem twarzy. — Bądź zdrowa, Małgosiu; mam nadzieję, że cię małe Kingsy nie będą dziś dręczyć. Nie smuć się o ojca, moja droga, — dodała przy rozstaniu.
— A ja się spodziewam, że ciotka March nie będzie gderać. Do twarzy ci z temi włosami, wyglądasz jak chłopiec, i bardzo ci ładnie, — powiedziała Małgosia, wstrzymując się od śmiechu z tej kędzierzawej głowy, która się zdawała komicznie małą na wysokich ramionach Ludki.
— To moja jedyna pociecha, — odrzekła ona, i dotykając kapelusza à la Artur, poszła dalej, a tak jej było w ten wietrzny dzień, jak ostrzyżonej owcy.
Wiadomości od ojca bardzo pocieszyły dziewczęta, bo chociaż niebezpiecznie był chory, obecność najlepszej i najtkliwszej żony już sprawiła polepszenie. Pan Brooke codziennie przysyłał biuletyny, a Małgosia jako głowa rodziny, upierała się, by jej przypadało prawo odczytywania depesz, które po upływie tygodnia stawały się coraz weselsze. Z początku było im wszystkim pilno pisać i grube koperty starannie były wkładane do skrzynki od listów, przez którą z sióstr, bardzo przejętych waszyngtońską korespondencją. Ponieważ jedna z tych przesyłek zawierała charakterystyczne listy od całego grona, zrabujemy tę urojoną pocztę, aby je przeczytać.