— Wezwałam mamę, rzekła Ludka, ściągając gwałtownie gumowe kalosze, z tragicznym wyrazem twarzy.
— Bóg z tobą, Ludko! czyś to zrobiła sama przez się? — zapytał Artur, — poczem posadził ją na krześle w sieni i zdjął uparte obuwie, widząc że jej ręce drżą.
— Nie, doktór zalecił.
— Ach Ludko, wszakże nie jest tak źle! — wykrzyknął z przerażeniem.
— Owszem; nie poznaje nas, nawet nie mówi o stadach zielonych gołąbków, jak nazywała zazwyczaj liście na ścianach. Niepodobna jest do siebie, a tu niema z nikąd pomocy; rodzice odjechali, a Bóg zdaje się tak daleko, że go znaleść nie mogę.
Łzy spływały po licu biednej Ludki i wyciągnęła rękę bezsilnie, jakgdyby szukając czegoś w ciemności; Artur ujął ją w swe dłonie, szepcąc o ile pozwalało ściśnięte gardło.
— Ja tu jestem, wspieraj się na mnie, Ludko droga!
Nie mogła mówić, ale „wsparła się“, ciepły uścisk
przyjaznej ręki ludzkiej pocieszył zbolałe serce i zdawał się prowadzić ją bliżej do boskiego ramienia, które jedynie mogło ją wesprzeć w strapieniu. Artur pragnął powiedzieć coś tkliwego i pocieszającego, ale nie znajdował odpowiednich słów, stał więc w milczeniu, mile głaszcząc jej spuszczoną głowę, jak matka zwykła czynić. Nie mógł zrobić nic lepszego, to ją daleko bardziej ukoiło jak najwymowniejsze słowa, bo odczuła niemą sympatję i poznała słodką pociechę, jaką przywiązanie przynosi w smutku. Prędko obtarła łzy, które przyniosły jej ulgę, spojrzała z wdzięcznością i rzekła:
— Dziękuję ci Teodorku, teraz mi lepiej; już nie je-
Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/259
Ta strona została uwierzytelniona.