matce herbaty, kaszki, i pocieszyła ją obietnicą, że o niej pamiętać będzie — a niemowlę ubrała z taką tkliwością, jakby swoje. Tymczasem dziewczęta zastawiły stół, posadziły dzieci wkoło ognia i karmiły je jak głodne pisklęta, przyczem śmiały się, szczebiotały, usiłując daremmie zrozumieć ich łamaną i komiczną angielszczyznę.
— Das ist gut! — „die Engelkinder!“ — wołały biedactwa, jedząc i rozgrzewając czerwone rączki przy rozkosznym ogniu. Dziewczęta jeszcze nigdy nie były nazywane „aniołami dzieci“ i bardzo im się to podobało, zwłaszcza Ludce — uważanej od urodzenia za „Sansza“. Była to bardzo przyjemna uczta, chociaż nie brały w niej udziału, i gdy odeszły zostawiając pociechę, zdaje mi się, że w całem mieście nie było czterech weselszych osób, jak te głodne dziewczynki, które oddały swe śniadanie, poprzestając na mleku z chlebem w poranek Bożego Narodzenia.
— To znaczy, że więcej kochamy sąsiadów niż siebie, i mnie się to podoba, — odezwała się Małgosia, gdy układały podarki, a matka wybierała na górze odzież dla biednych Humlów.
Ubogie były ich dary, ale dowodziły wielkiego przywiązania, a stojące na środku stołu duże wazony ponsowych róż, białych chryzantemów i spadających win, nadawały elegancki pozór.
— Mama idzie! zagraj, Elizo! otwórz drzwi, Amelko! Winszujemy! winszujemy! — wołała Ludka skacząc w koło, podczas gdy Małgosia wybiegła, żeby poprowadzić matkę do honorowego miejsca.
Eliza zagrała wesołego marsza, Amelka roztworzyła drzwi, a Małgosia z wielką godnością odgrywała rolę eskorty. Panią March zdziwiło i wzruszyło to wszystko;