Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/294

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzie Artur?
— Zamknięty u siebie i nie odpowiada, chociaż pukałam. Nie wiem co będzie z obiadem, bo już gotów, a niema komu jeść.
— Ja się ich nie boję, pójdę więc zobaczyć, co się dzieje. — Wszedłszy na górę, śmiało zastukała do gabinetu Artura.
— Przestań, bo gdy otworzę drzwi, to pożałujesz, — zawołał młodzieniec groźnym tonem.
Ludka zapukała powtórnie; drzwi się otworzyły i wpadła do pokoju, zanim Artur zdołał ochłonąć z zadziwienia.
Widząc, że istotnie jest rozjątrzony, Ludka, która umiała z nim wychodzić, przybrała żałosną minkę, i padając teatralnie na kolana, rzekła z pokorą:
— Proszę cię, daruj, żem była tak przykra; przyszłam po przebaczenie i nie odejdę, póki go nie otrzymam.
Oto jakie rycerskie słowo usłyszała w odpowiedzi:
— Bardzo dobrze; wstań i nie bądź gąską.
— Dziękuję ci, wstanę. Czy wolno mi spytać co tu zaszło? Zdajesz się jakiś nieswój.
— Szarpnął mną, a ja tego nie mogę znosić, — mruknął Artur z oburzeniem.
— Któż się tego dopuścił? — spytała.
— Dziadek; komu innemu byłbym... — obrażony chłopiec zamiast skończyć frazes, zrobił energiczny ruch ręką.
— To drobnostka; ja cię czasem szarpię, a nie gniewasz się, — rzekła kojącym tonem.
— Ba! tyś dziewczyna, więc mię to bawi tylko, ale żadnemu mężczyźnie nie pozwolę na to.
— Wątpię, żeby kto spróbował, gdy wyglądasz na