drażniłaś mię tak na górze, że gotów byłem oddać się djabłu, — rzekł, tłomacząc się.
— Nie mów tego, odwróć kartę i rozpocznij życie na nowo, Teodorku, mój synu.
— Czy mam odwracać i psuć nowe karty, jakem psuł dawniej kajety z wzorami? Będę ciągle zaczynał, a nigdy nie dojdę do końca; — powiedział żałośnie.
— Idź zjeść obiad; lepiej ci będzie potem, bo mężczyźni zawsze gderzą, gdy są głodni. Po tych słowach, wyszła Ludka głównemi drzwiami.
— To jest „kodycyl“ mojej „płci“, odpowiedział Artur, przytaczając wyrażenie Amelki, gdy przez pokorę szedł zjeść obiad z dziadkiem, który cały dzień wychodził z nim cierpliwie, jak święty, i upokarzał objawami uszanowania.
Wszyscy myśleli, że to już rzecz skończona i że chmurka przeszła, ale pozostały skutki, bo Małgosia nie mogła zapomnieć. Wprawdzie nigdy nie wspominała pewnej osoby, lecz myślała o niej bardzo wiele i marzyła coraz więcej. Pewnego razu, szukając rycin w jej stoliku, Ludka znalazła kawałek papieru zagryzmolony słowami: „pani Janowa Brooke“. Skutkiem czego wydała tragiczny jęk i rzuciła papier w ogień, czując, że figiel Artura przyspieszył dla niej złowrogą chwilę.
Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/302
Ta strona została uwierzytelniona.