Anna mówiła, że się wszystko powiodło tylko przez jakiś szczęśliwy traf, bo taki miała zamęt w głowie, że cudem nie upiekła budyniu, a indyka nie nadziała rodzynkami.
Pan Laurence z wnukiem byli u nich na obiedzie, również i pan Brooke, na którego Ludka ponuro patrzyła, ku wielkiej uciesze Artura. Na głównem miejscu stały przy stole dwa fotele dla Elizy i ojca, którzy się skromnie raczyli kurczętami i troszką owoców. Doskonale szła zabawa wśród wiwatów, gawędy, śpiewu i wznawianych wspomnień. Ktoś się odezwał z propozycją, by się przejechać sankami, ale dziewczęta nie chciały odstąpić ojca; goście odeszli zatem wcześnie, a uszczęśliwiona rodzina, korzystając ze zmroku, zasiadła koło kominka.
— Właśnie rok temu utyskiwałyśmy, że nas czekają takie smutne święta, czy pamiętacie? — zawołała Ludka, przerywając krótkie milczenie.
— W ogólności był to jednak przyjemny rok, — rzekła Małgosia, uśmiechając się do ognia z wewnętrznem zadowoleniem, że z godnością traktowała pana Brooke.
— Mnie się wydawał bardzo ciężki, — zauważyła Amelka, przyglądając się błyskowi pierścionka z zadumą w oczach.
— Rada jestem, że już minął, bo ciebie mamy z powrotem, — szepnęła Eliza, siedząc na kolanach u ojca.
— Była to dla was ciężka droga, moje małe pielgrzymki, zwłaszcza bliżej końca; aleście ją mężnie przebyły, i sądzę, że ładunki wkrótce z was spadną, — rzekł pan March, patrząc z ojcowskiem zadowoleniem na ich cztery młode twarzyczki.
— Skąd wiesz o tem ojcze? Czy ci mama co powiedziała? — spytała Ludka.
Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/308
Ta strona została uwierzytelniona.