z chustki i chwiejnym krokiem poszedł za róg domu, niby gnany największą rozpaczą.
— Co ten chłopiec sobie myśli? — rzekła Małgosia ze śmiechem, udając, że go nie rozumie.
— Pokazuje ci, jak twój Jan będzie się zachowywał niedługo; czy to nie wzruszające? — odpowiedziała Ludka wzgardliwie.
— Nie mów twój Jan, bo niema w tem ani przyzwoitości, ani prawdy, — odrzekła, jednakże te słowa tak mile brzmiały, że jej aż głos zadrżał. Proszę cię Ludko, nie dręcz mię; powiedziałam ci już, że on mnie mało obchodzi więc niema już o czem mówić, przyjaźnijmy się tylko wszyscy i żyjmy z sobą jak dawniej.
— To być nie może, bo się coś wypowiedziało, i Artur swoją psotą odstręczył cię odemnie. Ja to widzę, i mama także. Jesteś niepodobna do siebie i tak mnie unikasz. Nie chcę cię dręczyć i zniosę mężnie twoje zamążpójście, ale chciałabym, żeby już było doprowadzone do skutku. Nie cierpię czekać; więc jeżeli masz zamiar pójść do ołtarza, to spiesz się, — rzekła Ludka porywczo.
— Nie wypada mi nic mówić ani robić, póki się nie oświadczy, a ma tę przeszkodę, iż mu ojciec powiedział, żem za młoda, — rzekła Małgosia, nachylając się nad robotą z dziwnym uśmieszkiem, zdradzającym, że się nie zupełnie na to zgadza.
— Gdyby się oświadczył, odpowiedziałabyś mu tylko łzami i rumieńcem, albo spełniłabyś jego życzenie, zamiast odrzec: nie! śmiało i stanowczo.
— Nie jestem tak niedorzeczna i słaba jak myślisz; wiem, co powiedzieć, bom sobie wszystko ułożyła, żeby nie być niespodzianie zaskoczona. Trudno wiedzieć co nas czeka, więc się lepiej przygotować.
Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/313
Ta strona została uwierzytelniona.